kompromis.
– Tak? – ucieszył się blondyn. – A ja nawet nie przypuszczałem, że tu jest możliwy jakiś kompromis. – Bułkin miał głowę! Z opracowań analitycznych był pierwszy w klasie! – Feliks Stanisławowicz z podziwem pokiwał głową. – I patrz pan, co wymyślił! Zamówił u dekoratora teatralnego maskę z papier mache: dokładny portret ukochanej małżonki, nawet złocistą perukę na górze umocował. Odtąd, kiedy tylko staną w porcie, Bułkin pierwszy do bajzla sunie. Weźmie sobie jakąś, pardon, łachudrę z co straszniejszą fizys i dlatego oczywiście tańszą od innych, nałoży jej maskę żony i już ma całkiem czyste sumienie. Mówił: może ciałem nie dotrzymuję całkiem wierności, ale duchem – w pełni. I przecież miał rację! Wśród towarzyszy w każdym razie był szanowany. Historia opowiedziana przez Lagrange’a wprawiła rozmówcę w zakłopotanie. Zamrugał swymi owczymi oczyma i rozłożył ręce. – Tak, to chyba niezupełnie zdrada... Chociaż ja o takiej miłości wiem niewiele... Pan Feliks przez całe życie nie cierpiał mazgajów, ale ten dziwak, nie wiadomo dlaczego, ogromnie mu się podobał. Do tego stopnia, że – rzecz niewiarygodna! – pułkownikowi nagle zupełnie odechciało się podchodzić rozmówcę, co go zresztą samego zdziwiło. Zamiast wypytać idealnego informatora o podejrzanego (a doktor Korowin mimo wszystko znalazł się u Lagrange’a na specjalnej liście), policmajster nagle zaczął mówić w zupełnie niewłaściwym sobie stylu. – Drogi panie, niech pan posłucha, jestem tu na wyspie drugi dzień... To znaczy, ściśle mówiąc, dopiero pierwszy, bo przyjechałem wczoraj wieczorem... Dziwne to miejsce, do niczego niepodobne. Czego tylko człowiek dotknie, czemu tylko się przyjrzy – wszystko rozpływa się jak mgła. Pan przecież jest tu już od dawna? – Trzeci rok. – Czyli przywykł pan. Proszę mi powiedzieć otwarcie, bez obsłonek, co pan o tym wszystkim myśli? Ostatnie słowa, nieokreślone i nawet dziwne w ustach człowieka nawykłego do jasnych sformułowań, pułkownik uzupełnił równie niejasnym gestem, obejmującym jakby klasztor, miasto, jezioro i coś jeszcze. Rozmówca minio to doskonale go zrozumiał. – Pan o Czarnym Mnichu? – Tak. Pan w niego wierzy? – W to, że wielu go rzeczywiście widziało? Wierzę, i to bez żadnych wątpliwości. Wystarczy popatrzeć w oczy ludziom, którzy o tym opowiadają. Oni nie łżą, ja łgarstwo wyczuwam natychmiast. Inna rzecz – czy widzieli oni coś istniejącego w rzeczywistości, czy tylko to, co im pokazywano... – Kto pokazywał? – najeżył się Lagrange. – No, nie wiem. My przecież, każdy z nas, widzimy tylko to, co nam pokazują. Nie widzimy wiele z tego, co istnieje w rzeczywistości i co widzą inni ludzie, za to niekiedy ukazuje się nam coś, co jest przeznaczone tylko dla naszych oczu. To nawet nie niekiedy, lecz dość często się zdarza. Mnie przedtem widzenia nachodziły niemal codziennie. Na tym właśnie, jak teraz rozumiem, polegała moja choroba. Kiedy człowiek zbyt często widzi coś, co jest przeznaczone tylko dla niego, to pewnie podąża wprost do pomieszania umysłu. Ech, bracie, kaszy się z tobą nie uwarzy – pomyślał skołowany pułkownik. Pora już było kończyć bezużyteczną rozmowę, i tak pół dnia stracił niemal na darmo. Żeby wyciągnąć z niepotrzebnego spotkania choćby jaki taki sens, Lagrange zapytał: – A czy może mi pan pokazać, z której strony znajduje się Mierzeja Postna, gdzie najczęściej pojawia się widmo? Blondyn wstał usłużnie i podszedł do poręczy. – Widzi pan skraj miasta? Za nim jest rozległe pole, dalej cmentarz kutrów rybackich, o, tam maszty sterczą. Na lewo bieleje nieczynna latarnia sygnalizacyjna. Bury stożek to kaplica Pożegnalna, gdzie odbywają się nabożeństwa żałobne za pustelników. A za nią w wodę wrzyna się wąziutki pas lądu, jakby palec pokazujący wysepkę. Ta wysepka to właśnie pustelnia, a pasek lądu – Mierzeja Postna. To ona, między kaplicą a chatką pławowego.