jak wypadła w tym konkursie. Z jego miny nic nie można
było wyczytać. -Raczej tak, proszę pani - powiedział. -Jestem Laura Cambridge. -Tyle to pan Blackthorne powiedział. -Co jeszcze powiedział? Dewey odwrócił się, żeby zebrać polana i poukładać je między dwoma drzewami. Stos miał chyba z dziesięć metrów szerokości i już półtora metra wysokości. Drewna używano pewnie do ogrzewania pomieszczeń, gdy podczas sztormów wysiadał prąd, pomyślała Laura. W takim kamiennym domu potrafi być pewnie bardzo wilgotno i zimno. - Ludzie z miasta opowiadają o nim niestworzone historie.. Milczenie. W gruncie rzeczy podobało się jej, że starszy mężczyzna chroni sekrety Blackthorne'a. Dewey ułożył drewno na stosie, po czym wrócił do pniaka. - Czy opowie mi pan przynajmniej o jego zwyczajach, że bym znowu nie wywołała jakiejś kłótni? Dewey spojrzał jej w oczy, odsuwając nieco czapkę z czoła. Przez chwilę się w nią wpatrywał. - Nie. Jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. -Słucham? -Pan Blackthorne robi, co mu się podoba, proszę pani. Jeśli znowu pani na niego wpadnie, to będzie pani problem. -Och, bardzo mi pan pomógł. - Uniosła ramiona, po czym pozwoliła im opaść wzdłuż tułowia. - Pana zdaniem powinien ukrywać się jak jakiś kret? - Wskazała zamek. - Czy też powinien poznać swoją córkę? Nie odpowiedział, wziął siekierę i podjął przerwaną pracę Blackthorne'a. Laura zrozumiała, że niczego się od niego nie dowie. Uniósł siekierę, lecz przed uderzeniem w drewno powstrzymała go dłoń, która spoczęła na jego ramieniu. Laura zmierzyła się z jego ponurym spojrzeniem. - Nie wyjadę stąd, póki nie będę miała absolutnej pewności, że Kelly znajdzie tu dobrą opieką i mnóstwo miłości - powie działa przeciągle, z karolińskim akcentem, pozwalając, by za działał na Deweya. - Słyszy pan, panie Halette? W jego oczach coś błysnęło. Nie zmieniając wyrazu twarzy, powiedział: -Tak, proszę pani. Proszę do mnie mówić, Dewey. -A do mnie, Laura. - Ustąpiła, odwróciła się i poszła w stronę domu. Po domu rozchodził się aromat czegoś słodkiego. Wraz z nim rozprzestrzeniał się śmiech. To przyciągnęło Richarda, choć nie opuścił dawnych schodów kuchennych, zamurowanych wiele lat temu. Ukryte przejścia rozchodziły się niczym labirynt wewnątrz zamkowych murów; korytarze były strome, wąskie, ledwie się w nich mieścił. Nie zapuszczał się w nie od bardzo dawna. Był na siebie zły, że teraz się tu znalazł. Lecz w jego domu byli ludzie, obcy ludzie. Laura. Rozgościła się i piekła coś w jego kuchni. Pokusą, żeby na nią popatrzeć, była tak nieodparta jak zapach czekoladowego ciasta. Jednak to śmiech go